Z cyklu: Poróżuję dla chwil.
Salwador-El Tunco (kiedy surfujesz na falach oceanu)
Piękny poranek. Słońce grzeje od rana, a ja siedzę na hamaku na tarasie małego hoteliku w El Tunco o nazwie La Guitarra w Salwadorze prowadzonego przez sympatyczną hiszpankę. Przede mną ogromny Ocean Spokojny. Taka figlarna jest ta nazwa oceanu, bo spokojny to on wcale nie jest. Ogromne fale przypływają i odpływają, a ja nie mogę się nadziwić umiejętnością surferów, którzy przybywają tu ze wszystkich zakątków świata, bowiem jest to niebywałe miejsce do ćwiczeń tej szalonej dyscypliny. To jazda na przystosowanej specjalnej desce, unoszonej przez czoło fali morskiej, która największy efekt osiąga właśnie na przybrzeżnych falach oceanicznych. Dziś i ja spróbuję położyć się na desce. W El Tunco jest wiele szkółek, których instruktorzy podejmują się wyzwania uczyć przybyłych chętnych tego ekstremalnego sportu. Jose Alejandro będzie moim instruktorem. Wybieram deskę w błękitnym kolorze i tłumaczę swojemu instruktorowi, że chcę tylko poznać podstawowe zasady tego szaleństwa. Wiem, że nie mam odwagi, ani tyle sił, żeby stanąć kiedyś na niej i sunąc po fali. Nauczę cię na niej siedzieć mówi Jose Alejandro. Fale są na szczęście nie tak wielkie. Wchodzimy do wody i zaczynam walkę z falami. To naprawdę trudne zadanie. Wywracam się wielokrotnie, ale w końcu po godzinie udaje mi się siedząc złapać fale i nie przewrócić. To uczucie zwycięstwa daje mi niesamowicie dużo frajdy. Po trzech godzinach intensywnego treningu marzę o tym by znaleźć się na hamaku mojego hoteliku, kupić sobie kilka pupusas-przysmak Salwadoru (placki kukurydziane z różnymi nadzieniami) i oglądać wyczyny surferów z tarasu. Już wiem jakie to trudne i rozumiem dlaczego ci ludzie przyjeżdżają tu dla tych fal i oddają się temu szaleństwu całymi dniami. Ale jestem głodna.
Wieczorem doczekam się spektaklu najpiękniejszego zachodu słońca nad oceanem, a potem wciąż patrząc na ocean będę słuchać muzyki jazzowej w moim małym hoteliku La Guitarra.
Gwatemala- Semuc Champey (kiedy eksplorujesz jaskinie, a potem spływasz na oponach po tropikalnej rzece)
Droga do Semuc Champey od początku jest z przygodami. Jedziemy przez góry, trasa wije się w górę i w dół i czasem samochód grzęźnie w błocie wymagając od nas potem nie lada kombinacji by jechać dalej. W trudnej drodze zastanawiam się czy warto jechać w samo serce lasu tropikalnego Gwatemali? Dojeżdżamy wieczorem i już sam wjazd do Semuc Champey, wśród pięknej, gęstej zieleni ogromnych liściastych krzewów kradnie moje serce. Kwaterujemy się hoteliku Las Marias. Obsługują je sami młodzi chłopcy. Idziemy spać wyczekując poranka. W nocy budzę się wielokrotnie spoglądając przez okno czy już jest rano. Czeka nas niesamowity dzień w cudownym miejscu na świecie. Okoliczności tej przyrody stworzyły raj.
Piękny kolor naturalnych basenów w Semuc Champey jest wynikiem obfitości minerałów tej ziemi.
To 300 metrowej długości most wapienny w samym środku dżungli z naturalnymi wodospadami i rzeką płynącą pod nim. Kolor wody jest bardzo morski, delikatnie czasem przechodzi w turkus, a baseny mają krystalicznie czystą wodę i zachęcają do kąpieli. Ten cud świata jest schowany w gęstym tropikalnym lesie w pobliżu miasteczka Lanquin departamentu Alta Verapaz Gwatemali.
Jemy śniadanie bardzo syte jak typowy Gwatemalczyk. Chłopcy z hotelu serwują nam czerwoną fasolę z tortillą, jajkiem i bananem. Banan jest obecny w każdej potrawie w Gwatemali i łączy się go nawet z mięsem. Po takim śniadaniu możemy aktywnie rozpocząć dzień. W pobliżu znajduję się jaskinia K’an Ba Cave. Ubrani w stroje kąpielowe i kamizelki ze świeczką w ręku wchodzimy pełni obaw, ale też w nastroju do zabawy do ciemnej jaskini. Eksplorowałam już jaskinię w Tajlandii i na Filipinach w Sagadzie również w towarzystwie młodych lokalnych przewodników, którzy znali ich każdy zakamarek. Czuję się bezpiecznie. Wspinamy się w górę po drabince, przeciskamy się w wąskich przestrzeniach jaskini, a to wszystko w wodzie i pod wodą wśród stalaktytów i nietoperzy. Przeciągamy się na linie w ciemności z zapaloną świeczką. Jest nam wesoło.
Wychodzimy z jaskini i już czekają na nas opony. Na nich odbędzie się spływ rzeką Cahabon. Jest gorąco, ale woda jest rześka i przyjemna. Płyniemy podziwiając wkoło piękną przyrodę i góry. W pewnym momencie podpływa do nas jeden z lokalnych mieszkańców i pyta czy chcemy piwo. Z piwem w ręce płyniemy dalej roześmiani bo przecież w tych warunkach portfela nie mamy. A tu handel kwitnie, chłopak po swoją zapłatę przyjdzie wieczorem.
Kolejne wyzwanie. Posileni gwatemalskim burrito idziemy na El Mirador. Wspinamy się stromo w górę, a wszystko po to , by zobaczyć cud Semuc Champey z góry. Dopiero wtedy widzimy gdzie dokładnie jesteśmy i jaki cud zrobiła natura. Krajobraz jest jak z bajki. Na koniec zostaje nam relaks w naturalnych basenach widzianych z góry. Dzień za nami- z wypiekami na twarzy idziemy spać.
Już wiem, że tu kiedyś wrócę. To miejsce do których chce się wracać i dla których chce się podróżować. To właśnie dla tych chwil podróżuję.
Nikaragua-Leon (kiedy zjeżdżasz na desce z aktywnego wulkanu)
Nikaragua zawsze będzie kojarzyć mi się z wulkanami. A jest ich tam ze czterdzieści. Najpiękniejszy jest wulkan Momotombo. Jego symetryczny kształt stał się symbolem kraju. Jest wciąż aktywny i można się na niego wspiąć. Wędrówka na szczyt zajmie cały dzień.
Kolejny ważny wulkan to Mombacho. Prawdopodobnie setki lat temu na wskutek jego wybuchu powstały wyspy na jeziorze Nikaragua. A jest ich nie bagatela 365. Wulkan należy do drzemiących.
Mam pewien respekt do aktywnych wulkanów, ale ciekawość jest ogromna i możliwość zobaczenia wypływającej z niego lawy zaprowadziła mnie kiedyś na szczyt kolejnego wulkanu o sympatycznej nazwie Telica. Kawał drogi udało nam się pokonać samochodami z napędem 4×4, ale na sam koniec trzeba było wspiąć się w pięknym słońcu do krateru. Widok był oszałamiający. Podziwialiśmy go w barwach zachodzącego słońca. Ale wszystko było przed nami. Jak nastała ciemność zobaczyliśmy wydobywającą się zeń lawę. Siedzieliśmy na krawędzi i wpatrywaliśmy się jak osłupiali w pomarańczowe rozżarzone skały magmowe. A w pobliskiej lawie równie gorącej, ale nie tak do czerwoności piekliśmy marshmallows i śmialiśmy się, że trzeba było zabrać kiełbaski.
Wulkan, który zrobi wrażenie na każdym to wulkan Masaya. Szczególnie dlatego, że często wydobywają się z niego siarkowe opary. Kiedyś miejsce kultu miejscowych Indian, którzy nazywali go Popogatape czyli góra, która parzy. Hiszpanie jednak kojarzyli go z piekłem, dlatego nazwali go La Boca de Infierno czyli Usta Piekieł.
Jednak najbardziej wspominam szalony zjazd z wulkanu Cerro Negro (czarne wzgórze)-najmłodszym wulkanie Ameryki Środkowej. Jest to jedyny aktywny wulkan na świecie, na którym możesz poszaleć w dyscyplinie zwanej volcano boarding czyli zjazd z wulkanu na desce snowboardowej.
Przyjeżdżamy pod sam stożek wulkanu. Jest nas 12 osób. Stożek jest cały czarny, a wokół piękna soczysta zieleń. Ten widok robi wrażenie. Dostajemy każdy po desce i poinstruowani przez Andreasa i Carlosa zakładamy plecaczki, a pod nie deskę. Trekking trwa około 45 minut, ale idziemy w słońcu więc jest gorąco. Niesiemy swój „krzyż”.
Na samej górze przebieramy się w specjalne stroje do zjazdu. Mają nas chronić w razie upadku. Wyglądamy w nich jak kosmici.
Zaczynamy volcano boarding. Każdy ma swój pomysł na to szaleństwo. Jedni próbują swoich sił na nogach. Inni kładąc się z zawrotną prędkością jadą w dół. Są i tacy co spokojnie na siedząco jak na sankach zsuwają się po lawie.
Z aktywnymi wulkanami jak widać można bardzo aktywnie dlatego tak ciągnie mnie do Ameryki Środkowej.
Kostaryka Monte Verde (kiedy udajesz tarzana w lesie chmurowym)
Przekraczałam granicę Nikaragui z Kostaryką w upale. Kolejka była duża. Mnóstwo Nicos (biednych mieszkańców Nikaragui) chciało dostać się do kraju szczęśliwych ludzi Ticos. Kostarykańczycy kochają zdrobnienia i dlatego tak na nich się mówi (z hiszp. ico, ica przyrostek do zdrobnień) Pierwsze słowa Frana mojego kierowcy, który miał nas zawieść 1000 m w górę do lasu chmurowego były Pura Vida. Pura vida dzień dobry, pura vida dobranoc, pura vida mam się świetnie, pura vida dziękuję. Jest to wyrażenie znane na całym świecie i oznacza dosłownie czyste życie, czyli wszystko jest świetnie, cudownie i super bo jesteśmy w Kostaryce.
W drodze do lasu chmurowego, gdzie wreszcie mieliśmy odpocząć od upału Fran zawiózł nas na lunch. Musicie spróbować naszego malowanego kurczaka (gallo pinto) zachęcał Fran. Było to tradycyjne danie jedzone raczej na śniadanie, a że pora była wczesna Fran upierał się, żebyśmy spróbowali czarnej fasoli z ryżem, jajkiem i bananami.. Największym sekretem tego słynnego dania narodowego jest salsa lizana i tego sosu koniecznie trzeba spróbować jak się tam pojedzie, a nawet zrobić sobie zapasy.
Faktycznie po przyjeździe do Monte Verde nie mogłam uwierzyć, że temperatura spadła tak drastycznie i że pada deszcz.
Troszkę byliśmy marudni, choć przed chwilą jeszcze chcieliśmy odpocząć od upału. Na co Fran odparł, że las chmurowy to przecież właśnie duża kondensacja pary wodnej, która sprawia wrażenie ciągle obecnej mgły, deszczu i chmur. A w lesie rośnie ponad trzy tysiące gatunków roślin, żyje sto gatunków ssaków, czterysta ptaków, sto dwadzieścia gatunków płazów i gadów oraz tysiące motyli.
Już wieczorem obok domu gospodarz zorganizował nam krótki spacer. Pokazał nam leniwce i tarantule (skąd on wiedział gdzie one mieszkają) Byliśmy pod wrażeniem. W końcu pokazał nam też jadowitego węża i powiedział z uśmiechem na ustach w Kostaryce mamy najlepszą służbę zdrowia i antidotum na jad to nie problem, jak wszystko w Kostaryce.
Eksploracja tej bujnej przyrody czekała na nas kolejnego dnia. Doskonale przygotowane aktywności od spacerów po lasach wiszących po szalone skoki bungee.
My wybraliśmy dwie opcje zjazd canopy na tyrolce i wjazd na koniach na sam szczyt Monte Verde.
Liny rozwieszone są wśród ogromnych drzew. Rozpoczynamy delikatnie, krótkie zjazdy. Potem coraz dłuższe, podczas nich krzyczymy z radości i ze strachu. Idziemy coraz wyżej. W pewnym momencie dostaję linę do rąk. Mój opiekun przywiązuję mi drugą linę asekuracyjnie z tyłu i mówi skacz. Jestem pierwsza w kolejce, więc nie mam wyjścia. Skaczę w przepaść, a potem huśtam się jak Tarzan na lianie. Krzyczę ze strachu tak głośno, że mój krzyk z pewnością słychać na samym szczycie lasu chmurowego. Kiedy zsiadam z mojej linowej liany nogi trzęsą się jak galareta. Jeszcze kiedyś to powtórzę i uczucie powróci, ale przeżycie jest tak wspaniałe, że kiedy przyjeżdżam do Monte Verde ponownie robię to drugi raz.
Jeszcze jeden zjazd na rozwieszonej linie na odcinku około kilometra robi na nas wrażenie.
Jest to zjazd w pozycji głową do przodu na ostatnim odcinku. Podczas tego zjazdu czuję ,ze lecę jak ptak.
I tak wracam i wracam do Kostaryki. A może zamieszkać w kraju szczęśliwych ludzi?
opisy piękne ale brakuje mi fotografii
PolubieniePolubienie