Nasza podróż była dobrze przemyślana. Każdy dzień, miejsce i to, jak spędzimy czas. Miałam ze sobą zeszycik z poleconymi restauracjami na trasie i przygotowanych wiele ciekawostek. W moje przygotowanie wkradał się też spontan, bo był potrzebny, ale bardzo kontrolowanie – najważniejsze było to, by wszystko zagrało. Dlatego trzeba było się dobrze przygotować. Jednak czy zawsze uda się wszystko zaplanować? Podróż jest piękna jak życie, i tak jak ono pełna niespodzianek. Nie da się inaczej jej przeżyć. Dzięki temu stajemy się lepsi, mądrzejsi, bardziej tolerancyjni, wyluzowani, roześmiani.
Są takie miejsca na ziemi, w których można się poczuć jak na innej planecie. I tak właśnie poczuliśmy się na pewnym półwyspie Ameryki Południowej o dobrze brzmiącej nazwie Półwysep Valdes. Przyciągnął nas opis zatoki Golfo Nuevo, w której rodzą się wieloryby. To tutaj przypływają i szukają drugiej połówki, „podrywają” samice skacząc i pokazując swoje gabaryty. Potem wody zatoki stają się salą porodową. Na świat przychodzi kilkadziesiąt małych wielorybów. Wtedy sala porodowa zamienia się w przedszkole i stąd wieloryby startują w świat rozpoczynając dorosłe życie.
Przylecieliśmy do Trelev pewnego listopadowego dnia. Na lotnisku czekał na nas Marcelo, właściciel małego hoteliku w Puerto Madryn. Zabrał nas do busa i ruszyliśmy w drogę. Słońce świeciło jak oszalałe, niebo było całkowicie błękitne bez żadnej chmurki. Naszym oczom ukazała się prawdziwa Argentyna – bez drzew, a patrząc w każdą stronę było widać horyzont. Taki właśnie obrazek pozostał w mojej pamięci. Zastanawiałam się, czy znajdę tutaj chociaż jedno drzewo i nie pamiętam dziś czy udało mi się je wypatrzeć. Było inaczej niż wszędzie gdzie bywałam wcześniej – tak bezludnie, przestrzennie i bardzo… pusto. Pierwszy dzień spędziliśmy na spacerze po miasteczku. Wieczorem nasz gospodarz zaproponował nam parilladę czyli po naszemu po prostu grilla. To był nasz pierwszy dobry stek w Argentynie. Za nami był pobyt w boskim Buenos. Wciąż w myślach ćwiczyłam kroki tanga, których nauczył mnie pewien tancerz na lokalnej milondze. To takie miejsce gdzie przychodzą ludzie potańczyć tango. Nie rozmawiają, tylko słuchają muzyki, przyglądają się partnerkom, partnerom i proszą do tańca. A potem już tylko tańczą do białego rana. Niewiele to miało wspólnego z profesjonalnym tango, które widziałam na turystycznych Tango Show, ale zrozumiałam o co w tym tańcu chodzi. To romans na trzy minuty, najbardziej porywający taniec świata. Taka lekcja zostaje w nas na zawsze. Tango tańczy się z różnymi partnerami, nie ma nic wspólnego z podrywem. Taniec jest magiczny, ale nie o tangu chciałam Wam opowiedzieć…
Czas na odkrywanie półwyspu. Emocje poranne już są – to dziś zobaczymy te wielkie ssaki, które kiedyś uważano za gigantyczne ryby (stąd nazwa wieloryb). Na spotkanie z największymi mieszkańcami naszej planety wybieramy się najpierw busikiem do Puerto Pyramides. Tam wsiądziemy w dużą motorową łódź i będziemy czekać aż się nam ukażą w całej okazałości.
I tak się dzieje. Marcelo od rana zapewniał mnie o 100% pewności zobaczenia tychże cudów. Płyniemy wolno rozglądając się, a tu nagle ukazują nam się dwa wielkie stworzenia, tak blisko, że czujemy ich pulsujące cielska. Wydają cudne dźwięki i wprawiają nas w osłupienie. To chwila, którą zapamiętam do końca życia. Są naprawdę wielkie i wcale nie niebezpieczne. Marcelo zdradza mi nawet, że niektórzy kuszą się na kąpiele w ich towarzystwie. Jednak wieloryby są pod ochroną. Historia ich istnienia spowodowała, ze grozi im wyginięcie. Od wieków poławiane były dla mięsa, tłuszczu i spermacetu. Teraz trzeba o nie dbać by zostały z nami na Ziemi.
Ten dzień był jak tango magiczny. Szliśmy spać z pięknymi wspomnieniami.
Mieliśmy dalszy plan w naszej podróży. Chcieliśmy poznać okolice półwyspu i marzyliśmy by zobaczyć dużą kolonię pingwinów w Punta Tombo. Tego dnia czekały na nas samochody 4×4. Przygoda zaplanowana była z góry i drobiazgowo przemyślana. Odwiedziliśmy wspaniałe miejsca. Jedną z nich była Isla Escondida (taka ukryta wyspa). Nie było na niej żadnego śladu człowieka. Byliśmy MY, ocean i foki morskie wylegujące się na plaży. Razem z nimi urządziliśmy sobie piknik. Dzień był sielankowy, długi i naprawdę niezwykły.
Spotkaliśmy się z pingwinami oko w oko. Mogłabym się w nie wpatrywać godzinami. Niezdarnie spacerują wokół swoich norek, wyśpiewują serenady zalecając się do siebie, troszczą się o potomstwo. Samce czasami ostro walczą o wybrankę swojego serca, a dzioby maja ostre. Byliśmy świadkami jednej bójki, w czasie której zaatakowany samczyk dał susa do swojej norki. Pingwiny Magellana są monogamiczne – przynajmniej na jeden rok! Tworzą parki na okres wylęgu jaj i odchowania potomstwa. Po serenadzie czas na wymianę pieszczot. Pingwiny to bardzo czułe zwierzęta.
W drodze powrotnej spotykamy również mary patagońskie (wierne sobie do końca życia). To takie skrzyżowanie królika z psem. Śmiejemy się z ich wierności. Już niedługo czas na rozstanie. Czeka nas jeszcze piękny wieczór w miasteczku. Wracając z wycieczki już planujemy co będziemy jeść w lokalnych restauracjach i jakie wino zaserwujemy sobie do steków.
Tak piękny dzień musi się dobrze skończyć Był tak zaplanowany.
Przyjeżdżamy do Puerto Madryn i dostaje Smsa z biura. Uwaga: lot do Buenos Aires odwołany. Biegnij do linii i przebukuj na kolejny. Muszę się spieszyć, program jest napięty, mamy w planie odwiedzenie wodospadów Iguazu do których trzeba dolecieć! Potem jeszcze Rio… Wszystko skrupulatnie przygotowane.
Wpadam do siedziby linii Aerolinas Argentinas, a tam kolejka. Stoję w niej przebierając z nogi na nogę. Już w kolejce dowiaduję się o co chodzi. To po prostu strajk, ale nie strajk linii lotniczej – gorzej, całego transportu! Gorączkowo myślę co mam robić. Przepadną nam kolejne loty jeśli nie dolecimy na czas do Buenos. Dowiaduję się, że musielibyśmy zostać kila dni bo wszystkie loty są pełne i nie mają na co nas przebukować.
Skończyła się sielanka! Biegnę do mojej grupy. W międzyczasie dowiaduję się, że jest jedna opcja – przed strajkiem odjeżdża ostatni autobus do Buenos Aires. To 20 h jazdy ale JEST ROZWIĄZANIE. Przekazuję grupie tą niewesołą wiadomość. Muszą się spakować w 20 min. Robią to szybko, i bez wymarzonej kolacji udajemy się na dworzec.
Tam rozpoczyna się czekanie. Autobus ma być o 10, ale go nie ma. Mijają godziny i wciąż się nie pojawia. Myślę sobie: KATASTROFA, co zrobimy? Jak dostaniemy się do Buenos? W końcu o 2 w nocy podejmuję decyzje powrotu do hoteliku Marcela. Frustracja jest ogromna. Plan nie wypala…
I kiedy już pakujemy nasze bagaże z powrotem do busa Marcelo, przyjeżdża spóźniony autobus. Wsiadamy źli, ale oddychamy z ulgą, że wreszcie przyjechał. Rozpoczyna się przygoda. Teraz poznacie co to Argentyna, myślę sobie o moich podopiecznych. Nie było tego w planach. Miało być wygodnie, szybko, samolotami, a tu jedziemy autobusem.
Teraz droga staje się celem. Bo cóż się dzieje po 4 h? Autobus się psuje w szczerym polu… I widzimy tylko drogę przez kilka godzin o poranku. Siedzimy sobie na trawie przy drodze i patrzymy w dal. Już wcześniej jeździłam autobusami po Patagonii. Przekazuję moim towarzyszom taką myśl. Oto jest prawdziwa Argentyna. Jedzie się setki kilometrów i nic nie ma tylko droga i droga i jeszcze raz droga.
W którymś momencie zaczynają nas zabawiać w autobusie. Pojawia się gra bingo. Gramy o butelkę wina. Wszyscy dostajemy „głupawki”. Nie udaje nam się wygrać butelki wina, ale emocji jest sporo. Kiedy autobus zostaje naprawiony jedziemy dalej. Pojawiają się nawet posiłki – oczom naszym ukazuje się kotlet schabowy z ziemniakami. Śmiechu co nie miara, polski kotlet w drodze do Buenos Aires. Droga się już wcale nie dłuży. My wciąż jesteśmy weseli. Droga jest celem naszej podróży!!! Dojechaliśmy na nocleg do Buenos i następnego dnia zdążyliśmy na kolejny samolot.
Po latach ta droga jest najwspanialszym wspomnieniem. Kiedy spotykamy się w grupie i wspominamy Argentynę zaczynamy śmiać się i opowiadać właśnie o tej drodze i prawdziwej Argentynie, którą dane nam było poznać. Podróż z niespodzianką? Raczej HEJ PRZYGODO!