Jakoś tak wypadło, że 15 marca, czyli w dniu moich urodzin, po kilkunastodniowej już tułaczce przez Indie, przyjechaliśmy do Waranasi.
Podróż pociągiem tym razem się wydłużyła, spóźnienie wydawało się wiecznością. W dodatku nie zaopatrzyliśmy się w odpowiednią ilość jedzenia. W sypialnym wagonie jest wygodnie, ale ile można spać? Tym bardziej nie mogłam doczekać się stacji końcowej.
Wysiadamy. Już sama stacja mnie przeraża, a ściślej: widok wielkiej liczby ludzi leżących na peronach. Nigdzie wcześniej aż tylu ich nie było. Co to za nowy świat? Pierwsza myśl, jaka przebiega mi przez głowę, gdy czuję specyficzny zapach, jest taka: czy tu wytrzymam? Na szczęście mam patent na nieprzyjemne zapachy: chusteczkę nawilżającą przy nosie.
Idąc wąskimi uliczkami Waranasi z plecakiem na plecach, mijam wszędobylskie krowy. Nie tak łatwo je ominąć, uliczki są naprawdę wąskie. Porównuję w myślach to miejsce do wytwornej stolicy Delhi, różowego Jajpuru – miasta z baśni, czy Agry – miasta prawdziwej miłości z cudem Tadż Mahal.
Wspominam też Kajuraho z hinduistycznymi świątyniami, gdzie można zobaczyć piękne erotyczne rzeźby (władcy tamtych dynastii uprawiali rytuały orgiastyczne wiążące się z zawieszeniem uznawanych norm moralnych). W końcu niesamowitą Orchę z jej ciszą i spokojem, a przy tym z ogromnymi, tajemniczymi świątyniami i fortem.
Tyle za nami. Wszędzie bieda robiła smutne wrażenie. Ale w Waranasi było inaczej.
Gdzie ja przyjechałam? – pytam siebie. To tu przeżyję swoje urodziny. Już wiem, że będą zupełnie inne.
Indie można pokochać lub znienawidzić. Fakt jest taki: nie uciekłam pierwszym samolotem do domu. Przyjmuję ten skromny świat całym sercem i duszą. Próbuję go zrozumieć. Gdziekolwiek się będzie spało, nawet w luksusowym hotelu, nie ucieknie się od prawdy tego miejsca. Ale właśnie o to chodzi. Po to podróżujemy, by poznawać to inne. W Waranasi nie można być obojętnym. Bo właśnie tutaj, w jednym z najstarszych zamieszkałych miast świata, poznajemy prawdziwe Indie w najbardziej ekstremalnych wydaniu.
Dziś są moje urodziny. Chciałam szaleć, imprezować, uczcić swoje święto. W planach miałam pyszną kolację, dobre wino, tańce. Zamiast tego dzień spędzam w zadumie, kontemplacji. To naprawdę znakomity prezent urodzinowy – spojrzeć w głąb siebie. Wzbogaciłam się.
Siedzę na ghatach, ciągu kamiennych schodów prowadzących do Gangesu. Odwracam głowę od palących się na stosach zwłok i myślę o swoim życiu. Marzeniem wielu hindusów jest przyjechać do Waranasi przynajmniej raz, lub chociaż na swój pogrzeb. Rodziny przywożą tu ciała swoich zmarłych z różnych stron Indii. Pragną, by tutaj udali się w swoją ostatnią podróż w tym wcieleniu. Popioły po zakończonej ceremonii wrzucane są do świętej rzeki.
Ja mam to szczęście, że podróżuję. Mogę tu być i doświadczać, zamyślam się. To nie jest nasza epoka. „Czuję się jak w podróży w czasie” – mówię do mojego towarzysza. Zaczyna się pudża. Setki ludzi uczestniczą w tej hinduistycznej ceremonii połączonej ze złożeniem bóstwu ofiary z pożywienia i kwiatów. Rano dokonali rytualnej kąpieli, by oczyścić się duchowo. Wszyscy proszą o poprawę swojej karmy, zasłużyli na to dobrymi uczynkami.
W drodze powrotnej z pudży zakładamy się, że na odcinku 100 m wzdłuż Gangesu zaczepi nas dziesięć osób. I staje się to faktem. Każdy przechodzący chce nam coś sprzedać: od marihuany po przejażdżkę łódką. Kręcimy głowami i śmiejemy się. W kraju, gdzie żyje ponad miliard ludzi, nie giniemy w tłumie. Jesteśmy zauważalni. Przyjezdni z innych miejsc w Indiach, Hindusi, chcą sobie z nami zrobić zdjęcie.
Od tamtych urodzin minęło kilka lat. W każdej kolejnej podróży doświadczam piękna świata. Są różne chwile: cudowne, piękne, a czasem – jak to w podróży – męczące, nieudane. Zawsze jednak doceniam, że mogę tam być. Mam szansę poznawać świat. Rozwijać się, patrzeć na ludzi, podziwiać, odkrywać. Oprócz Waranasi obchodziłam też urodziny na Filipinach, w Meksyku, na Kubie. I rzecz jasna w Polsce. Zawsze w ten dzień wracałam myślami do prezentu z Waranasi. Spoglądam w głąb siebie.