Marcowy dzień w Trynidadzie. Budzimy się wcześnie bardzo podekscytowane. Nasza gospodyni Martica obiecała zaprowadzić nas do Babalao. Nie mam pojęcia, co nas czeka. Martica nie chodzi do Babalao, nie jest wyznawczynią santerii. Miałyśmy szczęście, że jej przyjaciółka załatwiła nam tę wizytę. Niewiele wiedziałam o tej niespotykanej nigdzie indziej na świecie religii, której korzenie wywodzą się z zachodniej Afryki i która zawiera elementy katolicyzmu. Na ulicy w Hawanie widziałam ludzi odzianych w nieskazitelnie białe ubrania, z parasolkami równie białymi jak reszta stroju. Czytałam trochę w Internecie na ten temat, ale chciałam dowiedzieć się więcej. Szukałam w podróży wyznawców santerii. Do dnia wizyty u Babalao nie spotkałam jeszcze żadnego. Wyznawcy santerii czczą bóstwa zwane Oriszami i do nich zwracają się po porady w sprawach duchowych i sercowych. Najważniejszy jest ich kapłan zwany Santero-Babalao.
Ruszamy od razu po śniadaniu. Wchodzimy do jednego z kolorowych domów w Trynidadzie. Pani domu przywołuje Babalao i każe nam czekać. Zaraz przyjdzie kapłan, szaman i lekarz dusz w jednym. Umieramy z ciekawości, ale i troszkę z przerażenia. Kto to będzie? Pierwsza rzecz, która rzuca nam się w oczy, to ołtarzyk. Jest tam dzwoneczek, ślicznie ubrana figurka Maryi, wino, jedzenie, kwiaty i różne naczynia. Po paru minutach nadchodzi stary człowiek ubrany na biało, z równie białym nakryciem głowy i ze śmierdzącym papierosem w ustach. Obdarza nas szczerym uśmiechem, co dodaje nam odwagi. Ku mojej rozpaczy papieros będzie towarzyszył nam przez cały czas trwania wizyty. Moja rola polega na tłumaczeniu. Okazuje się, że to nie lada wyzwanie. „Pacjentek” (bo trochę przypomina mi to wizytę u lekarza) jest siedem i każdej kapłan poświęca około godziny. Wróży z kauri (muszli), stawia diagnozę i mówi, co należy robić, a czego unikać, żeby dobrze się żyło. Już po pierwszej „pacjentce” znam rytuał, ale za chwilę okazuje się, że jestem w błędzie, bo będą niespodzianki. Na koniec wręcza każdej z nas talizmany, kolorowe naszyjniki i bransoletki. Te ozdoby przyciągać będą do nas podczas dalszej podróży przez Kubę wyznawców santerii. Zdziwieni będą zaczepiać nas i pytać, skąd je mamy. Będą tłumaczyć, że to Orurla (po naszemu: święty Franciszek z Asyżu) się nami teraz opiekuje.
W końcu wchodzi ostatnia „pacjentka”. Jestem już trochę znudzona powtarzającym się rytuałem. Nasz Babalao z nieodłącznym papierosem w ustach przykrywa ją białym płótnem i każe zdjąć buty. Sam wchodzi w trans (wciąż zaciągając się nieszczęsnym śmierdzącym papierosem), puka, stuka i rzuca kauri. Następnie bierze notes i pyta swoją podopieczną o imię i nazwisko. Kolejny mach i zapisuje jej dane, po czym wygłasza długą modlitwę. Zatrzymuje się w miejscu, gdy trzeba wymienić polskie imię i nazwisko. Z trudem próbuje je wymówić. Muszle zostały rzucone. Na kartce z notesu (ja to nazywam w myślach „receptą”) Babalao zapisuje jakieś cyferki. Bierze mądrą księgę, szuka w niej odpowiedniej strony i czyta. A ja tłumaczę:
– Musisz koniecznie zadbać o nerki, czas najwyższy iść do lekarza. I pamiętaj zapalić świeczkę na grobie przodka. Zrób to zaraz po powrocie do domu. Pamiętaj, musisz umyć próg swojego domu.
Nagle każe dziewczynie wstać i zbliżyć się do ołtarza. Jestem zdziwiona tą odmianą. A on mówi:
– Muszę odprawić specjalny rytuał. Ta kobieta tego potrzebuje. Ale to będzie kosztowało trochę więcej. Czy ona się zgadza?
Zainteresowana kiwa głową, że tak. Babalao ustawia ją przy ołtarzu. Zbliża się, bierze łyk rumu i głośno pluje za jej lewym uchem na ołtarz. Wybucham niekontrolowanym śmiechem na widok znajomej mi kobiety, która stoi nieruchomo, dając tym samym przyzwolenie na dalszą część rytuału, na kolejne plucie… Nie spodziewałam się tego, jest mi głupio, ale nie mogę się powstrzymać. Już śmieję się na całego. Babalao nie zwraca jednak na mnie uwagi, kontynuuje rytuał. W końcu udaje mi się pohamować histeryczny śmiech. Przychodzi moja kolej. Przepraszam za moje nieładne zachowanie. Babalao nie rozumie, o co mi chodzi. Będąc w transie, chyba nie słyszał tego spazmatycznego śmiechu. A może spotkał się już z takim zachowaniem ludzi uczestniczących w rytuale?
– Ty potrzebujesz pieniędzy – mówi do mnie. – Dam ci kamyk. Noś go zawsze przy sobie. Wtedy będziesz miała pieniądze.
Jestem już zmęczona siedmiogodzinnym wdychaniem dymu. Dziękujemy za wizytę. Babalao na zawsze pozostaje w naszej pamięci.
Tego dnia Kuba wpuściła nas do swojego świata, tak innego od naszej codzienności. Po to właśnie podróżujemy, by dowiedzieć się i zobaczyć jak najwięcej. Ciekawość świata pchnęła nas do tej podróży.
A kamyk noszę odtąd w kosmetyczce i, jak się pewnie domyślacie, mam ją zawsze przy sobie.
I really like reading through a post that will make men and women think.
Also, many thanks for permitting me to comment!
PolubieniePolubienie