Jest takie miasteczko na wschodzie Kuby o ciekawie brzmiącej nazwie: Baracoa. Kto zna historię Kuby, ten wie, że to pierwsze miasto założone przez Diego Velázqueza i pierwsza stolica wyspy.
Najważniejszy w Baracoa jest krzyż, który można zobaczyć w kościele na głównym placu. To jeden z 29 krzyży przywiezionych przez Krzysztofa Kolumba do Nowego Świata, w dodatku jedyny, który przetrwał do naszych czasów. Mieszkańcy przekonują, że wykonano go z surowca pochodzącego z Hiszpanii, choć niektóre opracowania podważają to twierdzenie. I jest jeszcze góra kowadło, El Yunque, którą wielki żeglarz zobaczył po przybyciu.
Miasteczko ma ładny plac, kilka fajnych klubów (Casa del la trova, Casa de la musica), gdzie lokalne zespoły grają i tańczą do nocy, zabawiając turystów. Każdy turysta jest tu mile widziany, bo zapewnia im byt. Z czego jeszcze słynie Baracoa? Z kakao, czekolady i cucurucho. Ten lokalny przysmak (słodki kokos z owocami zawinięty w liść bananowca) kupuje nawet nasz kierowca, który pochodzi z zachodniej Kuby. Mówi, że jego dzieciaki go uwielbiają.
Samo miasteczko nie robi wrażenia. Budynki są odrapane, a zniszczony Malecon w niczym nie przypomina pięknego Maleconu w Hawanie. Plaży miejskiej nawet nie zamierzamy szukać. Już wiemy, że trzeba się wybrać na dziką plażę Maguana niedaleko Baracoa. Okolice są piękne, plaża ładna. To nic, że nie ma tam dobrej restauracji czy porządnej toalety. Są za to uroczy mieszkańcy, spragnieni nas, turystów.
No dobra, dlaczego zatem darzę to miejsce tak wielką sympatią? Już wyjaśniam. Nasz przyjazd do Baracoa zbiegł się z urodzinami jednej z moich stałych podróżniczek Iwonki. To bardzo ciepła, empatyczna osoba i wspaniała towarzyszka podróży. Uwielbiam ją. Urodziny się rozpoczęły. Iwonka szaleje na placu. Stawia nam pyszne mojito, opłaca grajka. Bawimy się, śmiejemy, cały plac jest z nami.
A ja szykuję niespodziankę. Jestem bardzo podekscytowana. Poprosiłam Cesara, naszego gospodarza, o zorganizowanie kolacji urodzinowej i poszukanie grupy muzycznej, która zagra prywatny koncert. Taras u Cesara jest klimatyczny, tak samo zresztą jak przygotowane pokoiki dla turystów. W dzień widać stąd nawet El Yunque, a w nocy przy dźwiękach gitary i marakasów taras staje się najlepszym parkietem do tańca.
Przychodzimy z placu roześmiane, szczęśliwe i głodne. Na miejscu czekają już Dawid i Jaro, zaczynają grać. A my zajadamy pyszne owoce morza zatopione w sosie z mleczka kokosowego.
Jednak to muzyka najbardziej raduje nasze serca. Czy kiedyś słuchaliście koncertu, który Was wzruszył? To właśnie nas spotyka. Łzy wzruszenia, bo Dawid i Jaro grają wspaniale. Słuchając, kołyszemy się w takt melodii, aż w końcu zaczynamy tańczyć. Nawet najbardziej zatwardziała z nas wstaje i tańczy!
Polecam Wam koncert Dawida i Jaro. To muzycy wysokiej klasy, którym Fidel Castro nie dawał możliwości rozwinięcia skrzydeł. Ciężko im było zrobić karierę na świecie. Udało im się tylko raz wyjechać do Francji. Ile to było załatwiania, papierów, pozwoleń… Wierzę, że wszystko się zmieni. Kiedyś zobaczymy ich w Polsce! A póki co, zapraszam na taras do Cesara.
Minęło sześć miesięcy. Baracoa jest mi bliskie, a wspomnienia wciąż żywe. Nie tylko za sprawą koncertu Dawida i Jaro. Przywołuję w pamięci plażę w Maguana i trawers przez rzekę, i zdobycie El Yunque…
Październik. Do Baracoa jedzie kolejna grupa. Dzwonię do znajomych, którzy wybierają się na tę wyprawę, i życzę im wielu ekscytujących przygód. Kolejnego dnia przychodzą wieści z Baracoa.
– Nadchodzi huragan – mówi Johan. – Joanna, trzymaj kciuki. Wiemy, że przyjdzie tutaj za 24 godziny. Mamy nadzieję, że nas ominie.
Zawiadamiam pilota, który jest w Hawanie. Już wiem, że nasi turyści tam nie polecą. Nie ma sensu wyjeżdżać do miejsca, któremu grozi kataklizm.
Zmieniamy program, a ja oczekuję wieści. Już słychać o wielu zabitych na Haiti. To tylko 80 km od Baracoa. Myślę o pięknych chwilach spędzonych w tym miasteczku. Przypominam sobie twarze poznanych tam ludzi: Cesara i jego ślicznej żony – naszych gospodarzy, przewodnika oraz muzyków. Szukam gorączkowo w necie wszelkich informacji na temat huraganu. Dzwonię pod wszystkie znane mi numery, piszę na wszelkich możliwych komunikatorach. Wieści brak. W nocy nie mogę spać. A gdy wreszcie zasypiam, co rusz budzę się i spoglądam na komórkę, szukając niecierpliwie wiadomości. W końcu nadchodzi mejl od Johana, naszego przewodnika: „Było bardzo źle, Joanna, ale przeżyliśmy. Straciłem wszystko, ale cieszę się, że żyję J”.
Nasi podróżnicy zmieniają plan podróży. Po kilku dniach Cesar i Johan już pytają: „Kiedy przyjeżdżacie? Już jest OK. Baracoa trochę zniszczone – jak po huraganie, ale czekamy na Was. Powoli porządkujemy miasto”.
No tak. To my zapewniamy im byt. Czuję, jak ważni jesteśmy dla nich. Życie na Kubie nie jest łatwe. Szczególnie wschodnie tereny, gdzie przyjeżdża mało turystów, są bardzo biedne. Tak naprawdę utrzymują się głównie z turystyki. Kubańczycy nie mogą wyjeżdżać. Poznają świat poprzez przyjezdnych. To w nas, podróżnych, odkrywają Europę, Azję, Amerykę…
Tym razem nie przyjedziemy, ale obiecuję im i sobie, że już niedługo się zobaczymy.