Przygotowania do tej podróży do Azji zajęły nam sporo czasu i zachodu. Tym razem padło na wyspy, a marzeniem mojego kolegi było pływanie z rekinami wielorybimi. W pierwszej chwili nie bardzo rozumiałam, jaką frajdę można mieć z pływania z rekinami, ale ponieważ lubię spełniać podróżnicze marzenia, podjęłam wyzwanie. Program naszej wyprawy ułożyliśmy więc tak, aby wpleść weń miejsce o dumnej nazwie Donsol, na największej wyspie w tamtym rejonie. Jeśli jeszcze nie domyślacie się, o jakie wyspy chodzi, spieszę z wyjaśnieniem. Najpierw był lot do Londynu, potem prosto do Hongkongu, a stamtąd już rzut beretem do Manili. Już wiecie? Filipiny to kraj położony na ponad 7000 wysp na Oceanie Spokojnym i mający 53 wulkany. Żyje w nim 95 milionów szczęśliwych, przyjacielskich i beztroskich ludzi. Kraj ten jest największym producentem kokosów, a głównym składnikiem potraw jest tu cukier. Buszujemy w necie, szukamy informacji o Donsolu. Zdjęcia i opisy robią wrażenie. Wyobraźnia działa. Wybiegam myślami na spotkanie z największymi na świecie przedstawicielami rekinów, a zarazem największymi rybami na całej kuli ziemskiej. Długość ich ciała sięga nawet 19 m, a masa 13 ton! Co Wy na to? Przeszywa mnie dreszcz emocji, mimo że te ogromne zwierzęta żywią się jedynie planktonem, są łagodne i nie stanowią żadnego zagrożenia dla człowieka.
Największą wyspą Filipin jest Luzon. Tutaj podczas któregoś z wcześniejszych pobytów poznaliśmy intrygujący obrzęd chowania zmarłych. Wiszące trumny w Sagadzie, oglądane z oddali i z bliska, sprowadziły nas na dyskusje o sposobach chowania ludzi na całym świecie. Potem przeżyliśmy emocjonujące zwiedzanie jaskini w towarzystwie dwóch przewodników liczących najwyżej 15 lat. Muszę jeszcze wspomnieć o cudnym widoku – tarasach ryżowych, jakie podziwialiśmy w Batad. Ale wymarzony Donsol Luzonu był wciąż przed nami. Nie było łatwo namówić do tej eskapady pozostałych uczestników. Gdy rozbujaliśmy ich wyobraźnię, podobnie jak naszą, już wszyscy zapragnęliśmy kąpieli z rekinami wielorybimi.
Czeka nas długa podróż. Mamy tylko jeden dzień na te emocjonujące kąpiele, więc załatwiamy wszystko wcześniej, żeby nie marnować czasu na poszukiwania rozwiązań na miejscu. Po wielu godzinach w podróży w końcu kwaterujemy się w jednym z kurortów przy morzu. Jest cudownie, humory dopisują. Za godzinę mamy spotkanie z właścicielem łodzi, a zarazem przewodnikiem-wypatrywaczem rekinów. W korespondencji mejlowej dowiedzieliśmy się, że o tej porze mamy 99 procent szans na zobaczenie rekina. Przyciąga je tu bowiem bogaty plankton. Szykujemy się, a nasze podekscytowanie sięga granic. Już wyobrażamy sobie te kilkunastometrowe rekiny blisko nas. Zastanawiamy się, czy na znak wypatrywacza wskoczymy do wody. Gigantyczna ryba będzie płynąć wolno, a my, sunąc wzdłuż jej ciała, będziemy podziwiać jej cętkowane, ułożone w rzędy ubarwienie, spłaszczoną głowę i szeroki otwór gębowy. Dla tych chwil warto podróżować!
Przychodzimy do portu. To stąd wypływają wszystkie łódki z turystami żądnymi przygód. Najpierw odbywamy krótkie szkolenie. Musimy wiedzieć, jak się zachować podczas spotkania z rybami, by nie zakłócać ich życia. Wokół jednego rekina może przebywać najwyżej pięć osób. Wsiadamy na łódkę. Mamy dwóch opiekunów: jeden z nich to sternik, drugi – wypatrywacz rekinów. Płyniemy wolno, oglądając pierwszy raz z bliska kolor wody Morza Filipińskiego. Włożyliśmy stroje kąpielowe i jesteśmy gotowi do nurkowania na rozkaz wypatrywacza.

Jednak po jakimś czasie zaczynamy odczuwać znużenie. Nic się nie dzieje, płyniemy i płyniemy. Nagle nawiedza mnie myśl: co będzie, jak nie spotkamy rekina? Takiej ewentualności nie brałam pod uwagę. Wszystkie portale, blogi i otrzymane mejle zapewniały nas o 99 procentach szans…Kiedy już jestem załamana, bo wiem, że w nieskończoność nie możemy pływać w poszukiwaniu największych rekinów świata, przychodzi ten moment. Wypatrywacz krzyczy do sternika: „Niestety, nic z tego nie będzie, mamy pecha. Może jutro”. Ale jutro nas już tu nie będzie, musimy jechać dalej. Bilet powrotny kupiony. I kiedy dociera do mnie, że nie zobaczymy tych cudownych ryb, zaczynam doceniać to, co się stało. To była lekcja pokory.
Co dane nam jest zobaczyć w podróży, to nasze. Nie wszystko się da: czasem zawiedzie pogoda albo natrafi się na jakiś strajk, zdarza się też nieszczęśliwy wypadek, dziwny zbieg okoliczności lub po prostu pech. Trzeba to przyjąć z uśmiechem i pokorą. Zrozumieć, że nasze oczekiwania nie zawsze będą spełnione, niezależnie od tego, jak bardzo czegoś pragniemy.
Minęło kilka lat. Pilotując grupę do Tanzanii i na Zanzibar, trafiłam na dwie osoby, którym marzyła się kąpiel z delfinami na południu wyspy w Kizimkazi. Ucieszyłam się, choć przecież znałam z autopsji uczucie rozczarowania. Wycieczka kosztowała kilkadziesiąt dolarów, a organizatorzy zapewniali o 80 procentach szans na zobaczenie delfinów. Decyzja zapadła na tak. Wstałam o piątej rano i wracałam myślami do moich filipińskich doświadczeń. Tym razem jednak dane mi było przeżyć wspaniałą kąpiel z delfinami w ich naturalnym środowisku, w wodach Oceanu Indyjskiego. O poranku wypłynęliśmy w morze. Było cudownie i przez chwilę nic się nie działo. Nagle na rozkaz sternika wskoczyłam do wody. I oto moim oczom ukazała się cała rodzinka delfinów: dwa osobniki dorosłe i dwa małe. Nurkowałam za nimi. Wróciłam na łódkę i na kolejny znak przewodnika znowu wskoczyłam do wody. Tym razem delfiny płynęły prosto na mnie. Spotkanie oko w oko z nimi było takie ekscytujące! Mimo radości miałam w oczach łzy wzruszenia. Jeszcze kilka razy wskakiwałam do wody i goniłam te cudowne stworzenia. Pływałam z nimi zaledwie chwilkę, a wydawało mi się, że wieczność. Ta chwila trwa ze mną. To było niesamowite przeżycie. Dla takich chwil warto podróżować! Pamiętajcie: one nadchodzą. Tylko trzeba być cierpliwym.